„Emma” nie jest nowym odczytaniem klasycznej powieści Jane Austen. Oczekujący wywrotowego podejścia, ujęcia opowiedzianej przez angielską pisarkę historii we współczesne ramy – z uwzględnieniem istotnych wątków feministycznych, genderowych czy klasowych – gorzko się rozczarują. Film Autumn de Wilde jest przede wszystkim wyrazem miłości do książek Austen i hołdem dla jej twórczości.
Nie oznacza to jednak, że „Emma” jest filmem nudnym, bezmyślnie przepisującym książkę na język filmowy. De Wilde uzupełnia świat swoich bohaterów. Na poziomie fabularnym ubarwia go zabawnymi scenami, rozgrywającymi się gdzieś na pograniczu głównych wątków, z których w pamięć zapada szczególnie zakasująca spódnicę Emma, ogrzewająca zmarznięte pośladki przed kominkiem. Te absurdalne miniaturki, w połączeniu z ogólną atmosferą farsy i absurdu sprawiają, że nad „Emmą” wisi mgliste widmo „Faworyty” (2018) Lanthimosa. Z tą różnicą, że w przeciwieństwie do greckiego reżysera, de Wilde nie interesują nierówności klasowe, społeczne czy toksyczne, wielopoziomowe relacje oparte na rachunku zysków i strat. W „Emmie” liczą się muśnięcia dłoni, skrzyżowane spojrzenia, skradzione pocałunki i miłosne wyznania w pięknych okolicznościach przyrody. Mówiąc krótko: najklasyczniejsza romantyczna miłość, która nie omija także tytułowej bohaterki, deklarującej całkowity brak zainteresowania dla nagłych porywów serca.
Neurotyczne przypisy, nadające „Emmie” nutkę dziwności, nie są jednak główną siłą filmu. Tkwi ona w stronie wizualnej, tak bogatej i wystawnej, że aż brak słów na opisanie wszystkich prążków, wstążek, falban, fiszbin, koronek, dzianin i draperii, które splatają się pomiędzy ujęciami w imponującym tańcu. Dość przyznać, że jednym z najważniejszych miejsc akcji jest bogato zdobiona pasmanteria (o zadziwiająco szerokim asortymencie, jak na małą angielską miejscowość). Zaprojektowane przez Alexandrę Byrne kostiumy, czasem wręcz karykaturalne i wyraźnie przesadzone, wahające się od niewinnej bieli i pudrowego różu aż do agresywnych żółci i drażniących pomarańczy, odbiegają od strojów, które widzieliśmy choćby w „Emmie” z Gwyneth Paltrow z 1996 roku. Film de Wilde podchodzi do prezentowanych na ekranie czasów z dużą swobodą. To nie „Downton Abbey” (2010-2015), gdzie nad stołowymi manierami aktorów czuwał specjalny konsultant, a talerze rozkładane były od linijki, lecz raczej przepuszczona przez szczególną artystyczną wrażliwość reżyserki, przestylizowana uczta dla oczu o zaskakującej zgodności fabularnej z oryginałem.
Dla porządku przypomnijmy: Emma (Anya Taylor-Joy), mieszkająca wraz z ojcem hipochondrykiem (Bill Nighy) w wystawnej posiadłości, mimo wielkiego majątku i wysokiej pozycji społecznej, ewidentnie się nudzi. Jako przedstawicielka klasy próżniaczej i płci pięknej, nie ma zbyt wielu możliwości rozwoju, co więcej nie jest nim szczególnie zainteresowana. Jedyną prawdziwą pasją Emmy jest swatanie, a nowej energii do jej realizacji, dostarczył niedawno wielki sukces jaki odniosła znajdując męża dla swojej guwernantki. Samozwańcza znawczyni ludzkiej natury i tajemnic serca, swoimi działaniami utrudnia życie najbliższym – przede wszystkim naiwnej pensjonarce Harriet Smith (Mia Goth). Sprawy dodatkowo komplikują osobiste sympatie Emmy, zaplątanej w sieć skomplikowanych relacji z miejscowym pastorem Eltonem (Josh O’Connor), skrajnie krytycznym sąsiadem Knightley’em (Johnny Flynn) oraz mitycznym „wysokim i przystojnym” Frankiem Churchillem (Callum Turner), który wkrótce ma odwiedzić miasteczko.
„Emma” nie zawodzi także pod względem aktorskim. Dyskretnie przewracająca oczami Anya Taylor-Joy udowadnia, że jest jedną z najciekawszych aktorek młodego pokolenia, a jej oryginalna uroda wręcz rozkwita pod wymyślnymi instalacjami z czepków, kapeluszy, piór i kwiatów. Jej Emmę nie łatwo polubić – jest wszak zazdrosna, zarozumiała i nadmiernie pewna siebie. Mimo to, Taylor-Joy udaje się zniuasować odgrywaną bohaterkę na tyle, że zaczynamy kibicować jej skazanym na klęskę wysiłkom, martwimy się popełnionym faux pas i czujemy irytację nudnymi opowieściami nieustannie spotykanej znajomej. Również na dalszym planie dobrze się dzieje: Mia Goth z autentycznym podziwem wpatruje się w tytułową bohaterkę, Bill Nighy zachwyca repertuarem tików i wymyślnych póz, a Johnny Flynn (który wkrótce ma wcielić się w Davida Bowie) ujmuje szlachetnością charakteru. Neurotyczna, zbytkowna i zaskakująco klasyczna. Taka właśnie jest nowa „Emma”, w której elegancja idzie pod rękę z karykaturą, a wyrafinowanie nie wyklucza pokazywania nagich pośladków.
Kaja Łuczyńska