Image
Quibi

Quibi, krótkie seriale przygotowywane dla osób, które mają problemy z koncentracją, to pomysł mocno chybiony – pisze w swojej recenzji „The Guardian”.

Quibi (skrót pochodzi od sformułowania „quick bite” – coś, co można szybko pochłonąć) to krótkie historie: filmy lub odcinki serii trwające od siedmiu do dziesięciu minut. To nowa propozycja, którą na razie mogą oglądać widzowie Netfliksa w USA. Realizacja tego przedsięwzięcia kosztowała platformę streamingową prawie dwa miliardy dolarów. Jak pisze Benjamin Lee z „The Guardian”, trudno o bardziej nietrafiony pomysł w epoce pandemii, gdy widzowie potrzebują dłuższych, soczystych opowieści, które będą potrafiły odciągnąć ich od przygnębiającej rzeczywistości.

Krótka forma była przygotowana z myślą o osobach, które nie tylko mają trudności ze skupieniem się podczas dłuższych filmów czy seriali, ale i są nieustannie „przyklejone” do telefonu, na którym coś oglądają czy sprawdzają. Netflix uznał, że mogą równie dobrze obejrzeć sobie krótszą produkcję. Jak komentuje Lee w swoim tekście, to pomysł, po wysłuchaniu którego w biurze zapada cisza, a potem następuje błyskawiczna decyzja o długiej przerwie na lunch.

Pomysł nie został jednak zbyty, a projekt zrealizowano. Lee pisze, że problem stanowi też realizacja. Trudno w dziesięć minut opowiedzieć wciągającą historię – zwłaszcza, gdy nie ma się dobrego zaplecza aktorskiego. Recenzent „The Guardian” krytykuje pojawiające się w produkcjach Quibi Sophie Turner, Liama Hemswortha czy Christopha Waltza. Wskazuje, że żadnemu z aktorów nie udało się stworzyć interesującego portretu.

W tekście Lee „dostaje się” także krótkim programom rozrywkowym, które Quibi ma w swojej ofercie. Recenzent podkreśla, że każda z propozycji albo jest „zżynką” z istniejącego już formatu, albo jest tak kiepska jakościowo, że obraża intelektualnie ewentualnego odbiorcę. Podsumowując, Benjamin Lee stwierdza, że Quibi to rzecz, której nie potrzebujemy, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. To raczej idea, która narodziła się w pokoju konferencyjnym w Los Angeles – i tam powinna pozostać.

Joanna Barańska

Źródło: „The Guardian”