Image
Pelican Blood

Według wczesnochrześcijańskiego, anonimowego tekstu greckiego „Fizjolog” małe pelikany tuż po swych narodzinach biją swoich rodziców w twarz, za co zostają przez nich wychłostane i uśmiercone. Po trzech dniach ptasia matka lituje się jednak nad swoim potomstwem i rozdziera własną pierś, by nakarmić nią młode, które dzięki temu zmartwychwstają. Po ten mit sięgnęła w swoim drugim pełnometrażowym filmie Katrin Gebbe.

W „Pelican Blood” główną rolę zagrała wybitna niemiecka aktorka, Niną Hoss. Wciela się ona tutaj w trenerkę koni, samotnie wychowującą adoptowaną córeczkę. Kobieta postanawia podjąć się opieki nad jeszcze jedną dziewczynką, pochodzącą z Bułgarii Rayą. Jeśli oglądaliście takie klasyki jak „Omen” (1976) czy „Egzorcysta” (1973), już możecie się domyślać, że dziecko dość szybko ujawni się jako diabeł w ludzkiej skórze. Jednocześnie, wasze domysły na niewiele się zdadzą, bo przecież – jak usłyszymy od psychologa - to tylko reaktywne zaburzenie przywiązania, nie żaden wpływ szatana. Ale czy na pewno?

Niemiecka opowieść o trudach macierzyństwa może przywodzić na myśl także i „Babadooka” (2014), który był wyświetlany podczas jednej z minionych edycji naszego festiwalu. W tej australijsko-kanadyjskiej produkcji Amelia zmaga się z równie demonicznym zachowaniem własnego syna. Bliźniaczy wydaje się też motyw dostrzegania przez dziecko zła, ustawicznie czającego się pod dziwną postacią gdzieś w pobliżu. O ile w „Babadooku” reżyserka zwróciła się w stronę psychoanalizy i stworzyła pełnokrwisty horror, o tyle „Pelican Blood” znacznie głębiej wpisuje się w rejestry dramatu z domieszką thrillera. Jump scare’ów jest tutaj jak na lekarstwo, a i przez większość czasu ekranowego widz – wraz z główną bohaterką - przekonywany jest, że mamy do czynienia z całkiem konwencjonalną historią małej dziewczynki dotkniętej traumą. Paranormalne moce i egzorcyzymy dochodzą do głosu dopiero w finale, ale na szczęście Gebbe uniknęła taniej ucieczki w mind-game film. Nadprzyrodzone jawi się tutaj jako całkiem przyziemne, a na pewno pierwotne i możliwe do okiełznania, jeśli tylko zejdzie się do odpowiednich źródeł.

„Pelican Blood” to również intymny hołd złożony macierzyństwu niemal w atawistycznej formie. Poszarpaną przez demony przeszłości psychikę ma tutaj bowiem nie tylko Raya, ale także jej adopcyjna matka. O przeszłości Wiebke nie dowiadujemy się w zasadzie niczego, jednak jej blizna pod okiem, codzienna samotność oraz rezerwa, z jaką podchodzi do kolegi okazującego jej swoje zainteresowanie, stanowią dość wyraźne symptomy przebytej traumy. Stąd też jej bezgraniczne oddanie się opiece nad trudnym dzieckiem, które idzie w parze z silnym wyparciem własnych urazów. Danina składana na ołtarzu rodzicielstwa niejednokrotnie jest tu skąpana we krwi – i to dosłownie, choćby w scenie, gdy Raya przegryza kobiecie sutek podczas karmienia piersią. Tym silniej, bo przede wszystkim fizycznie, wybrzmiewa tutaj portret matki kochającej ponad wszystko i w związku z tym również gotowej na wszystko. Ostatnie ujęcia filmu przynoszą jednak oczyszczenie i to nie tylko za sprawą czarnej magii. Czasem zbawienne może być po prostu postawienie na swoim i niepoddanie się lękom. Odebranie im mocy może przynieść więcej siły, niż się jej śniło wczesnochrześcijańskim filozofom.

Monika Żelazko