Image
Coś się kończy, coś zaczyna

 

Co najmniej od czasu nagrodzonego na Festiwalu Sundance „Do szaleństwa” (2011), Drake Doremus konsekwentnie opowiada o świecie pełnym zagubionych młodych ludzi. To piękni trzydziestoletni, jedną nogą tkwiący jeszcze w przedłużonym dzieciństwie, a drugą z niechęcią stawiający w nieuchronnie zbliżającej się dorosłości. Tacy są także bohaterowie „Coś się kończy, coś zaczyna” – najnowszego dzieła Doremusa, osadzonego w zadziwiająco melancholijnym Los Angeles.

Bohaterowie filmów Doremusa są zawieszeni w czasie i przestrzeni. Cierpią, choć jest to ten wyjątkowy rodzaj cierpienia, spleenu czy weltschmerzu, który odczuwają wyłącznie ludzie żyjący we względnym dostatku i do którego można dobrać odpowiednią playlistę na Spotify. Udręka młodych, jest w ujęciu reżysera subtelna i nastrojowa, a także sfotografowana zgodnie z instagramową estetyką.

Urodzony w 1983 roku twórca, kręci filmy migotliwe, a jednocześnie nieco wyblakłe, pełne designerskich wnętrz, modnych ubrań z second-handu oraz pięknych ludzi mających wyraźny problem z podejmowaniem decyzji i komunikacją. Jest uważnym obserwatorem współczesnego świata i stara się oddawać na ekranie jego przytępioną przez technologię emocjonalność, która sprawia, że łatwiej przychodzi nam dzielić się uczuciami przez smsy i Facebooka niż w bezpośredniej rozmowie.

W centrum najnowszego filmu Doremusa, „Coś się kończy, coś zaczyna”, znajduje się Daphne (Shailene Woodley) – przygaszona ekscentryczka, ocierająca się o stereotyp szalonej artystki, chcąca diametralnie zmienić swoje życie. Ze względu na ograniczone środku nie może, wzorem innych bohaterek o podobnych pragnieniach, kupić domu w Toskanii czy wyruszyć w uduchowioną kulinarną podróż dookoła świata. Rozstaje się więc z chłopakiem, rzuca pracę oraz wprowadza do siostry (która dysponuje przestronnym domem z basenem, więc nie jest to najgorszy wybór). Daphne rezygnuje też z romansów i alkoholu, dlatego złośliwy los nieustannie podsuwa jej suto zakrapiane imprezy oraz atrakcyjnych zalotników, na czele z Jackiem (Jamie Dornan) i Frankiem (Sebastian Stan).

Dziewczyna szybko wikła się w miłosny trójkąt z ich udziałem. Nietrudno to zrozumieć: Jack i Frank, choć łączy ich fizyczna atrakcyjność, są jak woda i ogień. Pierwszy to spokojny literat-intelektualista, lubiący romantyczne wieczory z książką, kieliszkiem wina i ukochaną u boku. Drugi zaś, jest buntowniczym, zmysłowym bad boyem, niestroniącym od używek, imprez i przelotnych romansów. Jak przyznaje sama Daphne, mężczyźni zdają się dwoma stronami tej samej monety i dopiero w połączeniu dostarczają jej wszystkich potrzebnych elementów życiowej układanki.

„Coś się kończy, coś zaczyna” to film melancholijny, pełen temporalnych zawirowań, sprawiających wrażenie bałaganiarstwa. To także tytuł zawierający w sobie intrygującą sprzeczność. Kamera u Doremusa przygląda się bohaterom z czułością i subtelnością. Wchodzi w ich intymne, małe światy. Trafnie portretuje zagubienie, niezdecydowanie, ale też magnetyzm i wybuchające co pewien czas pożądanie. Jednocześnie jednak, reżyser nie potrafi wniknąć w umysły swoich postaci, ukazać ich psychologii, a tym samym skłonić widza do przejęcia się ich losami. Nawet ukrywana przez Daphne tajemnica, będąca główną przyczyną jej życiowej rewolucji, nie ma w sobie nic frapującego i łatwo zignorować jej istnienie. Choć czuły i wyrozumiały, Doremus ślizga się po powierzchni opowiadanej historii, zdecydowanie za bardzo przejmując się jej wizualnymi walorami.

Kaja Łuczyńska