Należę do mniejszości, która bardziej ceni najwcześniejsze filmy Wesa Andersona i z lekką rezerwą podchodzi do tych nowszych. Dlatego obawiałam się „Wyspy psów”. Oczekiwałam estetyki grającej w filmie główną rolę i wynikającej z tego lekkiej senności. Na szczęście Wes Anderson zaskoczył mnie tak, jak wtedy, gdy pierwszy raz oglądałam „Rushmore” czy „Fantastycznego Pana Lisa”.
„Wyspa psów” przebojem zdobywa największe festiwale filmowe - otworzyła Berlinale i zdobyła tam Srebrnego Niedźwiedzia. Bezpretensjonalna opowieść o psach zesłanych na japońską wyspę, pod pretekstem odizolowania ich od ludzi ze względu na tajemniczą psią chorobę łatwo podbija serca; nie tylko krytyków. Wyraziści bohaterowie, kapitalny humor obecny we wcześniejszych produkcjach Andrersona czy scenariusz z zabawnymi tudzież wzruszającymi rozwiązaniami – czego chcieć więcej? Co ciekawe, „Wyspa...” to powrót reżysera do pełnometrażowej animacji poklatkowej. Jego wcześniejszym podejściem do tej formy był wspomniany „Fantastyczny Pan Lis” z 2009 roku. W dzisiejszej premierze powtarzają się znane motywy: znów głównymi bohaterami opowieści są zwierzęta, które muszą dać odpór działającym przeciwko nim ludziom. Z tym że w „Wyspie psów” zyskują ludzkiego sprzymierzeńca, obiecanego w legendzie i zapowiedzianego przez narratora na samym początku filmu…
Film Andersona osadzony jest w Japonii, więc można się po nim spodziewać specyficznej estetyki kojarzonej z tą kulturą. Obawiałam się, czy reżyser podąży za bezmyślną fetyszyzacją japońskich emblematów kulturowych, ale teraz przyznaję – pozwoliłam sobie zapomnieć o inteligencji Andersona i kajam się. Japoński kontekst służy do zaprezentowania konkretnych wątków w określony sposób. Widać to już w sekwencji otwierającej. Jak to bywa u Andersona, historia jest opowiadana przez niewidocznego narratora, którego głos słyszymy pierwszy raz w świątyni. Tam dowiadujemy się o młodym samuraju, wojowniku, który przyjdzie na ratunek zesłanym na tytułową wyspę psom. Czuć, że reżyser mocno inspirował się Kurosawą (co sugeruje także soundtrack będący częściowo dosłownym cytatem z filmów japońskiego mistrza) – przebywające na zesłaniu psy wydają się posługiwać jasno określonym kodem pozwalającym na przetrwanie, ale i zorganizowanie ruchu oporu, co przypomina samurajski kodeks wojskowy bushidō. Honor jest dla psów jedną z najważniejszych kwestii. Nawet najbardziej zbuntowany osobnik ma swój zestaw reguł, których się trzyma.
Co więcej, ważnym narzędziem używanym przez Andersona jest ironiczny dystans, z jakim traktuje zbiorową fascynację elementami japońskiej kultury. Epicką opowieść o psim wybawicielu ilustrują przerobione drzeworyty Katsushiki (w tym najbardziej znana „Wielka fala w Kanagawie”), a najbardziej przełomowe wydarzenia są najczęściej komentowane okolicznościowym haiku. Reżyser pokpiwa też ze zbiorowego wyobrażenia o Japonii jako technologicznym raju. Psy, podejrzewane o przenoszenie nieuleczalnej choroby, zostają wysłane na wyspę, która pełni funkcję wysypiska śmieci. Można tam znaleźć nie tylko odpadki, ale i mnóstwo niezawodnej elektroniki (w najistotniejszym fabularnie momencie, pozwoli ona stworzyć w miejscowej wygódce kącik małego hakera). Reżyser prezentuje wiele „typowych” widoczków kojarzonych z Krajem Kwitnącej Wiśni – często służą jako przebitki, pokazujące epizodycznych bohaterów obserwujących główne wydarzenia w telewizji – jakby obśmiewając oczekiwania widza, który właśnie czegoś takiego spodziewałby się po filmie Wesa Andersona.
Ciekawe jest też rozwiązanie kwestii językowej – historia dziejąca się w Japonii powinna być opowiadana w lokalnym języku. I tak też się dzieje: ludzie mówią po japońsku, co nie jest tłumaczone – chyba że to kwestie kluczowe dla fabuły. Te są najczęściej powtarzane po angielsku przez psy, które posługują się tym językiem (a raczej ich piski i szczeknięcia są „dubbingowane” na bieżąco, jak informuje narrator). Tutaj wybijają się trzy głosy – Bryana Cranstona, Edwarda Nortona i Billa Murraya. To odpowiednio Chief, Rex i Boss, psy znajdujące się w zespole, który spotyka dwunastoletniego chłopca poszukującego na tytułowej wyspie swojego zaginionego zwierzątka-ochroniarza. Zwłaszcza Cranston zasługuje na uznanie – jego ostrzegawcze „I bite” („Gryzę”) z groźnego ostrzeżenia przekształca się w naładowane wzruszeniem zezwolenie na zawiązanie nowej, niespodziewanej przyjaźni.
„Wyspa psów” to pełna wdzięku, świetnie zrealizowana perełka. Anderson jest świadom tego, czego się od niego oczekuje i potrafi tym zgrabnie żonglować. Pozostaje mieć nadzieję, że to nie ostatni raz, gdy reżyser współpracuje z Andym Gentem, kierownikiem filmowego działu lalek. Okazuje się, że forma filmowa, która pozornie odchodzi w zapomnienie, pozwala na pokazanie czegoś świeżego i pełnego szczerych emocji.
Joanna Barańska