Image
fot. kadr z filmu

Czyszczony postument zapowiada rytuał wyjścia, oswajanie się z końcem, pożegnanie, czy, powtarzając za Jagodą Szelc, ceremonię. Nie wiadomo, jaki będzie nowy początek. Co dalej, gdzie dalej i jak dalej pozostają pytaniami, na które odpowiadać można na różne sposoby, a najlepiej zrezygnować z odpowiadania w ogóle.

Obecność tajemnicy nie kusi chęcią jej rozwiązania. Brak pewności tego co realne, drżące lęki i traumy, które składają „Monument” w niepewną całość sprawiają, że nowy film Jagody Szelc to przerażające widowisko.

Jagoda Szelc – autorka onirycznego, niepokojącego debiutu „Wieża. Jasny dzień” – zaledwie dwa lata później, wraca do kin z dyplomem aktorskim absolwentów Szkoły Filmowej w Łodzi. Oficjalne pożegnanie ze szkołą i statusem studenta dotyczy aktorów, ale także reżyserki. Strach pomyśleć, jak mógłby wyglądać „Monument”, gdyby był zrobiony za więcej niż 200 tysięcy złotych. Rama budżetowa stanowiła właśnie jedno z potencjalnych ograniczeń podczas realizacji filmu. Jednak tego nanobudżetu w ogóle nie widać.

Ciężko precyzyjnie stwierdzić, o czym dokładnie opowiada „Monument”. Bardzo prawdopodobne jest to, że każdy z widzów zobaczył zupełnie coś innego. Tak naprawdę, odbiór właściwie każdego filmu może podzielić odbiorców – każdy zapamięta inne kadry, inne fragmenty dialogów. Ale w przypadku „Monumentu” możliwości interpretacyjne są tak szerokie, że słuchając opinii naszego rozmówcy można stwierdzić, że zobaczyliśmy w filmie dwie różne historie. Taki odbiór wymaga uwagi i odwagi.  Zresztą Szelc przed rozpoczęciem „Monumentu” zapowiada – „Ćwiczcie swoją wolność”.

Do mrocznego hotelu przyjeżdżają absolwenci hotelarstwa. Ich praktyki koordynuje surowa menadżerka. Restrykcyjne zasady widoczne są już od samego początku. Wraz z rozpoczęciem pracy, bohaterom odbierane są ich imiona. Wszyscy mężczyźni to „Paweł”, każda dziewczyna to „Ania”. Menadżerka hotelu, przerywając swoje wypowiedzi irytującym „mhm”, wyznacza wszystkim pracę, którą mają wykonać. Będą zmywać naczynia, sprzątać pokoje hotelowe, wyrzucać niepotrzebne przedmioty. Jednak nie wszystkie wydarzenia „Monumentu” porządkowane są pracą – jedna dziewczyna zdecyduje się donosić na resztę grupy, inna bohaterka uparcie powracać będzie do brudnej piwnicy pełnej szczurów, by odsiedzieć tam umowne dziesięć sekund. Studenci prowadzą ze sobą ciągnącą się nieustannie rozmowę – dzielą się historiami z dzieciństwa, tęsknią za rodziną, opowiadają anegdoty albo kiepskie żarty. Mimo, że wszyscy narzekają i nie chce im się pracować, działania wykonywane w hotelu zdają się być ułożone patologiczną wręcz precyzją. Ewentualne błędy szybko i sprawnie korygowane są przez menadżerkę, której postawa flirtuje z ideologią nazistowską. Studenci wykonują jeszcze jedno, zdawałoby się, najważniejsze, zadanie. Czyszczą duży kawałek kamienia, nazywany postumentem, który – czysty i zafoliowany – wraz z końcem filmu będzie gotowy do oddania. To postument, czyli podstawa; na pytanie co jest monumentem i gdzie on się znajduje musimy już odpowiedzieć sami.

Ale, co jeśli wszystko co oglądamy w „Monumencie” jest nierealne? Właśnie nad realnością, widoczną egzystencją przedmiotów i sytuacji zastanawia się jeden z bohaterów filmu. Może hotel nie istnieje? Nieprzypadkowo, postaci znajdują się w takiej przestrzeni. Hotel figuruje jako przykład nie-miejsca – to przestrzeń niczyja. Jest bez właściwości, zamieszkują ją jedynie goście. Na chwilę zapełniają uniwersalny pokój swoimi przedmiotami – zdjęciem jakiejś rozebranej kobiety, szarą marynarką, rzuconymi w kąt łóżka papierosami. W hotelu tożsamości ludzkie nie mają ze sobą nic wspólnego. Są losowo rozmieszczone. Zresztą, temat tożsamości poruszony jest w filmie na głębszym poziomie. Studenci zostali pozbawieni tego co buduje najprostsze rozróżnienie między ludźmi – nie mają imion, nie mają też własnych ubrań – nośników tożsamości. Uwikłani w system przypominający totalitarny są również zmuszani do wykonywania z góry narzuconej pracy. Ale okazuje się, że nawet w tak autorytarnych warunkach ludzkiej tożsamości nie da się odebrać. Żaden z bohaterów nie jest w stanie zrezygnować ze swojego głosu, wspomnień, a przede wszystkim z powracających traum. W takim rozumieniu system jest iluzją, schematem, który odgórnie kreuje zasady, ale tak naprawdę nie może zmienić jednostki. Nawet wtedy, kiedy ta pozornie dostosowuje się do ogólnie przyjętych norm.

Chociaż nie trzeba oglądać „Monumentu” przez klucz tożsamości. To także przedstawienie pewnego równoległego świata. Ciężko powiedzieć, czy to czyściec, czy tylko jakaś wariacja na jego temat. Świat „Monumentu” może być wyobrażeniem na temat rytuału przejścia, który jest newralgicznym momentem opuszczania jednej przestrzeni, by znaleźć się w jakiejś innej, jeszcze niepoznanej. Podczas przejścia znajdujemy się w niepewnym „nigdzie”. Może dlatego świat zdaje się w ogóle nie istnieć. Może dlatego traumy, wtedy gdy nie mamy żadnego punktu zaczepienia, wybuchają z podwójną siłą. Może dlatego iluzją jest hotel, iluzją jest menadżerka.

Niefortunnie, „Monument” przypomina czasami ćwiczenia aktorskie. Nic dziwnego, to w końcu aktorski dyplom. Jednak w szczelnie wybudowanej metarzeczywistości Szelc, momenty widocznych ćwiczeń warsztatowych wytrącają z ciągłości doświadczania filmu. W ćwiczeniu własnej wolności, włażeniu w mrok korytarzy, zaglądaniu do wilgotnych piwnic przeszkadzają nieco aktorskie siłowania, sprawdzania możliwości, pokazywanie umiejętności. Z drugiej strony kilka nierealnych sekwencji, które przypominają najgorszy koszmar albo narkotyczny trip znów pozwalają powrócić do filmu z pełnym zaangażowaniem.

Klaustrofobiczna przestrzeń ukazana poprzez zdjęcia Przemysława Brynkiewicza, wraz z umiejętnościami i intuicją reżyserską Jagody Szelc sprawiają, że „Monument” jest jednym z najbardziej intrygujących polskich premier tego roku. Polskie kino potrzebuje przejść proces odwrotu od rzeczywistości, Początek tego procesu można zaobserwować na przestrzeni ostatnich kilku lat. Potrzebujemy komiksowego dojrzewania „Baby Bump”, neonowych „Córek Dancingu”, konceptualnego „Photonu”. Zwrot antyrealistyczny, choć może znużyć sobotniego widza, który tupnie nogą i obrazi się, że przecież „to nie jest film”, tak naprawdę prowadzi do wejścia dalej niż sięgają możliwości fabuły albo zarysy charakterów bohaterów. Stwierdzenie „nic nie rozumiem” jest głębokim wejściem w świat, który wyświetla się po napisach końcowych – świat niekończących się domysłów, obrazów, które powracają natrętnie. „Monument” pozostawia widza bezbronnego, w momencie kiedy „Ostatnia rodzina” albo „Cicha noc” (choć to filmy równie dobre) pozwolą trwać w sferze komfortu, w której świat nie rozpada się na kawałki. Jednak droga odważnego kina autorskiego, przewrotnego arthouse’u, wydaje mi się drogą, którą polskie kino powinno kroczyć coraz odważniej, coraz szybciej.

By nadążyć za Jagodą Szelc, należy odrzucić wszystko do czego byliśmy przyzwyczajani i przygotować się na nieznane. To zazwyczaj doświadczenie raczej z pokroju tych przerażających. Do nas należy decyzja, czy chcemy w nie wejść.

Julia Smoleń