W „Wildlife” nie kibicuje się ani mężczyznom – pokonanym przez oczekiwania kultury co do ich ról płciowych, ani kobietom – których przedstawicielka staje się cyniczną, bezwzględną egoistką. Zwodniczy konstrukt patriarchatu, czyli punkt wyjścia tego kameralnego dramatu, doprowadza bohaterów do skrajnego znerwicowania, które wybucha powoli, ale wykańcza na zawsze.
Montana, lata 60., w oczekiwaniu na śnieg. Po kolejnej przeprowadzce rodzina, której głową stara się być Jerry (Jake Gyllenhaal), cała trójka ma nadzieję na chwilowy oddech oraz wyższą pensje. Lasy spowija jednak pożar, który spalić może nie tylko drzewa. Na tle katastrofy ekologicznej bohaterowie filmu zdają się jakoś sobie radzić. Rodzina Brinsonów żyje w biedzie, ale w spokoju. Ojciec pracuje przy pomocy na polu golfowym, matka (Carey Mulligan) „postanawia chwilowo zostać w domu”, a 14-letni syn (fantastyczny Ed Oxenbould) tej dwójki powoli aklimatyzuje się w nowej szkole. Pozorny azyl nie upadnie wtedy kiedy ojciec zostanie wyrzucony z pracy, ani w momencie, w którym nie będzie mógł jej od razu znaleźć. Ale długo również nie potrwa…
Cierpliwość Jeanette oraz jej syna wykańcza się szybko. Przecież z czegoś muszą żyć. To Jeannete, jako pierwsza, rozpoczyna pracę jako instruktorka pływania, a następnie syn, rezygnując z zajęć z baesballu, których nigdy nie lubił, podejmuje się pracy w zakładzie fotograficznym. Tam, poprzez oko wielkiego formatu, zacznie przyglądać się rodzinom, przyjaciołom, świeżo upieczonym małżeństwom, które przyszły, by uwiecznić swoje ulotne szczęście. Z kolei niepokój Jerry’ego zaczyna rosnąć. Ogłoszenia w gazetach oferują jedynie proste prace, dobre dla nastolatka, jak podkreśla mężczyzna. Dlatego, zamiast zacząć sprzedawać w sklepie albo naprawiać samochody, Jerry decyduje się na pracę przy gaszeniu pożarów, które chronicznie niszczą okoliczne lasy. To ryzykowna praca. Dosłowne igranie z ogniem wzbudza większy szacunek niż stanie za ladą. Bohaterem okazujesz się przecież dopiero w sytuacjach drapieżnych, kiedy masz szansę udowodnić swoją odwagę i determinację. Nie trzeba chyba podkreślać, że Jerry z odwagą nie ma zupełnie nic wspólnego. Tutaj oczywiście pojawia się konflikt. Rodzina w pewien sposób zostaje rozbita, co w szczególny sposób wpływa na Jeanette. Właściwie natychmiastowo staje się zdeterminowaną, wściekła kobietą, która bardzo chce udowodnić jak samodzielna oraz autonomiczna potrafi być.
„Wildlife” mogłoby być tym samym dość zwykłą opowieścią o powolnym umieraniu relacji. Jednak reżyser filmu, Paul Dano, nie pozwala sobie na zużyte już konwencje albo tęskne spojrzenia ku wygodnym stereotypom. Reżyser wytrąca z równowagi swoich bohaterów, ale również nas, widzów, odbierając wszelkie klisze, które zakodowała nam kultura. Przede wszystkim, ukazuje w jaki sposób system patriarchalny może być niebezpieczny dla mężczyzn. Przecież Jerry właśnie, by udowodnić, że jest prawdziwym facetem – niepokornym, aktywnym – decyduje się na pracę przy gaszeniu pożarów. Dla kontrastu, reżyser wprowadza drugą męską postać, mężczyznę, który, pod nieobecność Jerry;ego, zaczyna kręcić się wokół Jeanette. Pan Miller (Bill Camp) nosi garnitur, pije dobrą whiskey oraz ma swój helikopter. Jego męską tożsamość otulają ogromne sumy oraz wspomnienia ze służby podczas dwóch wojen. Stanowi przykład wzorcowej, zadowolonej z siebie białej, heteroseksualnej i uprzywilejowanej męskości.
Dano nie idzie na kompromisy również w opowiadaniu kobiecości. Nie znajdziemy w „Wildlife” znanych nam obrazów z „Służących” (2011), „Mad Mena” (2007-), czy teorii „problemu, który nie ma nazwy” z „Mistyki kobiecości” Betty Friedan. Reżyser decyduje się na znaczną trawestacje konstruktu kobiecości. Jego bohaterka nie dostosowuje się również do coraz bardziej popularnej konwencji girl power movie. Dano nie potakuje grzecznie głową na głosy niedouczonych feministek, które reprezentują tę ideologię w wersji mainstreamowej i nie wini za wszystko mężczyzn. Kreuje kobietę samodzielną, jednak pełną nerwów, działającą jedynie poprzez afekty. Jedocześnie cyniczną, egoistyczną, czasem wręcz irytującą, może naiwną. Carey Mulligan, w prawdopodobnie swojej najlepszej roli, wciela się w postać oscylującą pomiędzy skrajnościami – siłą i słabością, odpowiedzialnością i absolutnym, nastoletnim wręcz brakiem rozsądku. Jednocześnie, w pewien sposób przestaje pełnić najważniejszą dla kobiet w latach 60. rolę społeczną. Zapomina, że tak naprawdę jest matką.
Tym samym docieramy do postaci poniekąd najważniejszej. Historię opowiadaną przez Dano oglądamy oczami syna protagonistów. Zresztą, najmłodszy bohater jest łudzącą podobny do młodego Paula Dano. Natolatek wprowadza nas w meandry rozpadającej się dla niego rzeczywistości. Widzimy płonący las, zmiętą pościel, skrawek zielonej sukienki właśnie przez oczy chłopaka, który w tym samym czasie przestaje być dzieckiem. Świat nie atakuje go otwartą przestrzenią. Obserwuje go zza szczeliny drzwi, kątem oka, gdzieś zza rogu. Dorosły świat jawi się tylko w kawałkach, ale to wystarczy, by zauważyć jego absurdy. To wystarczy, by jedyny niepełnoletni bohater zrozumiał, że zrobi wszystko, by połączyć rodziców ponownie.
Debiut Paula Dano smakuje się z każdym kolejnym ujęciem. Film uwodzi klimatem lat 60., kadrami niczym z najpiękniejszej baśni, a jednocześnie nie pozostaje jedynie nostalgiczną kolorowanką. „Wildlife” nie składa się z ładnych obrazków i kilku kwestii, które doprowadzą do małej tragedii. Cała historia jest przejmująca, ale po cichu. Łamiąca serce, ale powoli. Spokojna, ale zdarzy jej się wybuchnąć teatralną, wyolbrzymioną emocją. Reżyser nie rozbija historii na kilka osobnych narracji. Cierpliwie i skrupulatnie pozwala sobie na poznanie własnych bohaterów, a następnie na zapędzenie ich w kozi róg, gdzie czekają tylko łzy i złe decyzje. Łagodne krajobrazy wyostrzają się z biegiem historii, gdy widzimy jak bohaterowie nie radzą sobie z każdym kolejnym dniem, pytaniem i uczuciem.
Jednocześnie, reżyser nie ocenia bohaterów „Wildlife”. Nie czyni z Jeanette wariatki, której odbiło po emigracji męża, nie śmieje się z niedojrzałości Jerry’ego, nie czyni z opuszczonego dziecka ofiary. Bo przecież nie chodzi o to, że w „Wildlife” ktoś zawinił. Ktoś konkretny. Nie wszystko jest winą mężczyzn, nie wszystko jest winą kobiet.
Zamiast zastanawiać się dlaczego niektóre związki się rozpadają, Dano przedstawia dramat dzieciaka, który jako jedyny zdaje się walczyć i w tej walce nie być egoistycznym. Zbliżająca się katastrofa rośnie z minuty na minutę, nie po to, by wybuchnąć, a następnie znaleźć wygodne rozwiązanie dla wszystkich. Nieco z boku, podglądamy po prostu palącą potrzebę odbudowania niemożliwego, włożenie miłości tam gdzie jej nie ma lub może nigdy nie było. I chociaż w filmie pada w końcu zdanie - „Nie możesz cały czas uciekać, gdy coś jest nie tak”, bohaterowie nie ustępują w swojej ucieczce ani na chwilę. Biegnąc dalej, robiąc uniki, przypominają nam z goryczą, że nie każdy strumień wody ugasi rozniecony płomień.
Julia Smoleń