Image
Na rauszu

Polak, Duńczyk, dwa bratanki? Oscarowe „Na rauszu” wyraźnie sugeruje pewne podobieństwa pomiędzy obiema nacjami, sprowadzające się do zabijania nudy, uciekania od problemów i przerywania codziennej monotonii alkoholem. Opowiadana przez reżysera Thomasa Vinterberga historia, właściwie równie dobrze mogłaby się rozgrywać w Polsce. W polskim liceum i wśród polskich nauczycieli. 

To właśnie czterech pedagogów znajduje się w centrum „Na rauszu”. Ci rozczarowani życiem mężczyźni w średnim wieku są wytrawnymi rutyniarzami. Co roku powtarzają te same sformułowania o rewolucji przemysłowej i uczą kolejne roczniki patriotycznych pieśni. Ich życie utknęło w kręgu, z którego jedynym wyjściem wydaje się emerytura. Na domiar złego, są torturowani poprzez sąsiedztwo młodości – pełnej energii, potencjału i nadziei na przyszłość – która aż bije od ich nastoletnich podopiecznych. 

Pomysłem na wyrwanie się z codziennej rutyny staje się rzucona, niby przypadkowo, teza realnie istniejącego norweskiego psychiatry Finna Skårderuda. Ten kontrowersyjny naukowiec twierdzi, że ludzie rodzą się z niedostatkiem alkoholu w organizmie. Jego regularna suplementacja może znacząco poprawić jakość życia. Bohaterowie podejmują „wyzwanie Skårderuda” z zachowaniem pozoru naukowości. Pod pretekstem pisania pracy naukowej i prowadzenia badań, włączają alkohol do swojej codziennej diety. Jeszcze przed śniadaniem raczą się kieliszkiem wina, a przed pierwszą lekcją ukradkiem zerują małpkę w toalecie. 

Choć oficjalnie ukrywają pod hasłem "to dla dobra nauki!”, to w rzeczywistości każdy z nich ma własną, ukrytą motywację. Najlepiej widać ją na przykładzie Martina – granego oszczędnie przez Madsa Mikkelsena głównego bohatera filmu. Mimo komfortowego życia i względnego dostatku, Martin jest rozczarowany swoją bieżącą sytuacją. Cierpi – tak wzniośle i szlachetnie, jak to tylko biali mężczyźni z krajów Europy Zachodniej potrafią. Stan lekkiego upojenia dodaje Martinowi dotychczas brakującej pewności siebie, rozbudza dawno zatraconą charyzmę i dokłada motywacji do pracy z młodzieżą. Nawet więcej – imprezowy nastrój (czy może raczej radosna birbanckość?) staje się nicią porozumienia z młodym pokoleniem, które również nie wylewa za kołnierz. 

Vinterberg obserwuje poczynania swoich bohaterów z dużą sympatią i wyrozumiałością. Daleki jest od upominania i surowego dydaktyzmu. Zamiast na perspektywie makro i socjologicznych wnioskach, skupia się na czwórce nauczycieli i łączącej ich męskiej przyjaźni. Pięknej i wyraźnie rozwijającej się w trakcie filmu, choć niepozbawionej wad. Mimo tragicznego wydarzenia zawartego w fabule filmu, od „Na rauszu” bije optymizm i nadzieja na lepsze jutro. Ich wyrazicielem znów jest Martin, który w finale włącza się w beztroskie bachanalia filmowych maturzystów. Zdaniem Vinterberga, celebracja i radość są niezbędnymi elementami ludzkiej egzystencji. Nawet wtedy, gdy wymagają kilku głębszych.

Taki wniosek może być trudny do zaakceptowania przez widzów, znających realne konsekwencje alkoholowego uzależnienia. Warto jednak poczynić w tym miejscu pewne zastrzeżenie: „Na rauszu” nie ma ambicji bycia realistycznym dramatem społecznym o skutkach picia. To od początku tragikomedia z niemal slapstickowych humorem, którego źródłem są wymykające się spod kontroli pijane ciała. „Na rauszu” bliżej niż do „Pętli” (1957) Hasa czy „Straconego weekendu” (1945) Wildera jest do „Kac Vegas” (2009), gdzie w gruncie rzeczy alkohol spełnia bardzo podobną funkcję – pomaga w wyzwoleniu się z okowów nudnej mieszczańskości i w utrwaleniu męskiej przyjaźni. 

Kaja Łuczyńska