Image
LILLIAN

,,Lillian” jest w zasadzie antytezą filmu drogi – a jednocześnie nie przychodzi mi na myśl wiele tytułów, które bardziej zasługiwałyby na to miano. Spod wizualnej maestrii i eksperymentalnego zamysłu wyziera fascynacja związkiem człowieka z naturą.

Dziewczyna w przykrótkim fartuszku wydobytym ze skrzyni Czerwonego Krzyża, z plecakiem workiem wypchanym słojem chrupek spaceruje przez kontynent własnym tempem – obrazki, którymi od początku raczy nas Horvath, są iście teledyskowe. Reżyser zdaje się zresztą romansować miejscami z konwencją filmu modowego, zarówno w warstwie narracyjnej, jak i wizualnej; wrażenie to potęguje kosmiczna uroda odtwórczyni głównej roli, którą łatwo wyobrazić sobie na wybiegu.

Jej Lillian to antypodróżniczka – chaotyczna, nieprzygotowana, zbaczająca z drogi, nieprzechodząca nawet przemiany (bez której, swoją drogą, film drogi nie ma przecież racji bytu), A może właśnie jej podróżowanie – wagabundztwo, potrzeba zagubienia, brak konkretnego celu – jest tym, za czym w głębi duszy tęsknimy? Reżyser nie dopuszcza nas do Lillian, tak jak ona nie dopuszcza innych do siebie. Co ją napędza, czy na coś liczy, czy czegoś szuka, w sobie, w bezdrożach – odpowiedzi na te pytania pozostaje nam szukać w jej nieprzeniknionej twarzy, powoli pokrywającej się słonecznymi przebarwieniami, brudem, meszkiem nad wargą. A może i nie? Może ta wiedza jest nam do niczego niepotrzebna? Odpowiedzi, których sobie udzielimy, zdają się mówić wiele o nas samych – możemy przejrzeć się w nich jak w lustrze.

Historia, która zainspirowała Horvatha do stworzenia filmu, jest równie tajemnicza. Jej bohaterka, Lillian Alling, rosyjska imigrantka mieszkająca na zachodnim wybrzeżu, w latach dwudziestych XX wieku z niewiadomych powodów postanowiła przemierzyć Amerykę Północną, aby przez Kamczatkę dotrzeć do ojczyzny. Jej ślad urywa się w Kanadzie – do dziś uznaje się ją za osobę zaginioną. Horvath adaptuje tę enigmatyczną historię, osadzając ją we współczesności i opierając się pokusie dopowiadania, co mogłoby skutecznie unicestwić jej magię. Tym samym nie poddaje się obawie, że widzowie, pozbawieni więzi z bohaterką, szybko stracą nią zainteresowanie.

Towarzysząc Lillian w wędrówce przez kolejne stany, przygląda się Ameryce – gorzko i czule, a przy tym niewątpliwie inaczej, niż do tej pory robili to najwięksi adepci road movie. Komponuje swoje kadry na jarmushowską modłę, z chwil, których zazwyczaj się nie pokazuje, koncentrując się na momentach nudy, zmęczenia, fizjologii, czekania, jedzenia. Pozwala Lillian obserwować, nic nie robić, dumać, nie wchodząc jej w głowę.

Fabuła podporządkowana zostaje rytmowi jej nieuporządkowanej wędrówki. Podróżując po Stanach Zjednoczonych i kręcąc ,,Lillian”, reżyser wraz z odtwórczynią głównej – i w zasadzie jedynej – roli, Patrycją Płanik, nie dysponowali scenariuszem, a jedynie zarysem podróży bohaterki. Epizodyczne postaci, które Lillian spotyka na swojej drodze, grają same siebie. Opuszczone budynki i nieoczywiście piękne lokacje zostały przez nich odkryte. Czułe oko objawia się w detalach i zbliżeniach, które kino drogi najczęściej poświęca dla szerokich planów.

Ciekawy efekt przynosi strategia substytuująca milczenie Lillian, która w całym filmie wypowiada zaledwie jedno słowo. Horvath nadaje kształtu kolejnym etapom wędrówki fragmentom przechwyconym z radia, które w zestawieniu z konkretnymi obrazami nierzadko przyjmują formę humorystycznego komentarza. Podobnie jest z obsesyjnie fotografowanymi billboardami, których galeria stanowi ironiczną adnotację do amerykańskiego snu. Tak skonstruowana narracja generuje swego rodzaju efekt obcości – nieprzypadkowy, biorąc pod uwagę perspektywę rosyjskojęzycznej Lillian. Język, który słyszymy, jest nam znany, ale jednocześnie można odnieść wrażenie, że zupełnie obcy – a na pewno plasuje nas poza idiomem amerykańskiego road movie. Reżyser puszcza zresztą oczka do widza świadomego konwencji. Przykładem takich filmowych mrugnięć może być odnaleziona lalka, towarzysząca bohaterce niczym niezapomniany Wilson – najlepszy przyjaciel Toma Hanksa w ,,Cast Away”, czy jej wizyta w słynnym autobusie, w którym zginął bohater ,,Into the Wild”.

Seans ,,Lilian” to odświeżające doświadczenie w dobie postpodróży – zwłaszcza dla amatorów podróżowania. Brak tu tak powszechnej romantyzacji wędrówki, jest za to tak rzadko pojawiająca się w tego rodzaju narracjach fizjologia i...nuda. A przede wszystkim – przez fabułę przebija fascynacja naturą i czas na jej kontemplację.

Magdalena Narewska